Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czyli nie wiesz, że Azjata, choćby mnie znalazł w pustyni, nie podniesie na mnie ręki, gdybym nawet oddała mu się sama. Oni lękają się bogów...
— Pocóż więc przychodzi do ciebie, ten śmierdzący... nie — ten pobożny Azjata?
— Chce mnie namówić, ażebym wyjechała do świątyni Astoreth babilońskiej.
— I pojedziesz?...
— Pojadę... jeżeli ty, panie, każesz... — odpowiedziała Kama, zasłaniając twarz welonem.
Książę, milcząc, ujął ją za rękę. Usta mu drżały.
— Nie dotykaj mnie, panie — szeptała wzruszona. — Jesteś władcą i oporą moją i wszystkich Fenicjan w tym kraju, ale... bądź miłosierny...
Namiestnik puścił ją i zaczął chodzić po pokoju.
— Gorący dzień, prawda?... — rzekł. — Podobno są kraje, gdzie w miesiącu Mechir spada z nieba na ziemię biały puch, który na ogniu zmienia się w wodę i robi zimno. O, Kamo, poproś twoich bogów, ażeby zesłali mi trochę tego pierza!... Choć, co ja mówię?... Gdyby pokryli nim cały Egipt, wszystek ten puch zamieniłby się na wodę, ale — nie ostudziłby mego serca...
— Bo jesteś jak boski Amon, jesteś słońce ukryte w ludzkiej postaci — odparła Kama. — Ciemność pierzcha stamtąd, gdzie zwrócisz twoje oblicze, a pod blaskiem twoich spojrzeń rosną kwiaty...
Książę znowu zbliżył się do niej.
— Ale bądź miłosierny — szepnęła. — Przecieżeś ty dobry bóg, więc nie możesz zrobić krzywdy twojej kapłance...
Książę znowu odsunął się i otrząsnął, jakby pragnąc zrzucić z siebie ciężar. Kama patrzyła na niego z pod opuszczonej powieki i uśmiechnęła się nieznacznie.
Gdy milczenie trwało zbyt długo, spytała: