Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 01.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

srebro, sternicy łotra Hirama rzucali na nie ogień, chcieli je zepchnąć na mieliznę... No, i moje okręty wróciły z niczem, opalone i potrzaskane... Oby go spalił ogień niebieski!... — zakończył rozwścieczony bankier.
— A jeżeli Hiram ma dla waszej dostojności dobry interes? — spytał gość flegmatycznie.
Burza, szalejąca w piersiach Dagona, odrazu ucichła.
— Jaki on może mieć dla mnie interes? — rzekł zupełnie spokojnym głosem.
— On to sam powie waszej dostojności, ale przecież pierwej musi zobaczyć się z wami.
— No, to niech on tu przyjdzie.
— On myśli, że wasza dostojność powinna przyjść do niego. Przecież on jest członkiem najwyższej rady w Tyrze.
— Żeby on tak zdechł, jak ja do niego pójdę!... — krzyknął znowu rozgniewany bankier.
Gość przysunął krzesło do kanapy i poklepał bogacza w udo.
— Dagonie — rzekł — miej ty rozum.
— Dlaczego ja nie mam rozumu i dlaczego ty, Rabsun, nie mówisz do mnie: „Wasza dostojność?...“
— Dagon, nie bądź ty głupi!... — reflektował gość. — Jeżeli ty nie pójdziesz do niego, ani on do ciebie, to jakże wy zrobicie interes?
— Ty jesteś głupi, Rabsun! — znowu wybuchnął bankier. — Bo gdybym ja poszedł do Hirama, to, niech mi ręka uschnie, że straciłbym na tej grzeczności połowę zarobku.
Gość pomyślał i odparł:
— Teraz rzekłeś mądre słowo. Więc ja tobie coś powiem. Przyjdź do mnie i Hiram przyjdzie do mnie, i wy obaj u mnie obgadacie ten interes.
Dagon przechylił głowę i, przymrużywszy oko, filuternie zapytał:
— Ej Rabsun!... Powiedz odrazu: ile on tobie dał?