Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po nich. I mówiła sobie, że trzeba być niedobrym człowiekiem, ażeby zabierać pisklęta ich rodzicom i siać smutek zarówno w sercu sieroty, jak i osieroconych przez niego.
— Czy to można... czy można robić coś podobnego?... — powtarzała Madzia, czując żal nad bezbronnem pisklęciem, które nietylko nie umiało się skarżyć, ale nawet nie oceniało wyrządzonej mu krzywdy.
Wtem na ulicy, niedaleko swego domu, zobaczyła gromadę dzieci. Otaczały one, śmiejąc się i krzycząc, niziutką staruszkę, ubraną w wypłowiały kaptur atłasowy i duży szal, zużyty. Staruszka miała martwą twarz, pobrużdżoną głębokiemi zmarszczkami, otwarte usta i błędne oczy.
— A to niegrzeczne dzieci, śmieją się ze staruszki!... — zawołała, nadbiegając, Madzia.
I zbliżywszy się, spytała:
— Gdzie pani chce iść?... Czego pani potrzeba?...
Kobieta zwróciła na nią okrągłe oczy i powoli, z wysiłkiem, odparła:
— Ja pytam się ich: gdzie jest ta... ta... jakże jej tam?... Ta, co zakłada pensję...
— Czy Magdalena Brzeska? — rzekła zdziwiona Madzia.
— Ta... moja panienko... co tu, u nas zakłada pensję...
— To ja jestem... ja tu zakładam pensję... — odpowiedziała Madzia, biorąc ją za wyschłą rękę.
— Ty?... Ej, nie żartuj!...
— Ja, z pewnością...
Staruszce błysnęły blade oczy. Nagle wydobyła z pod chustki drewnianą linję i zaczęła bić Madzię po rękach, mrucząc :
— A paskudna!... a paskudna!... a co ci Kazio złego zrobił!... a paskudna...
Uderzenia były niezgrabne i słabe, lecz Madzi sprawiały taki ból, jakgdyby bito ją rozpalonem żelazem.