Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gardzę plotkami! — odparł. — Tu przecie nie o potwarz chodzi, ale o... śmierć człowieka...
— Ach!... — krzyknęła panna Eufemja rzucając się na ławkę w ganku.
Po chwili na jej krzyk wybiegła podsędkowa w białym szlafroku z trenem, a za nią podsędek.
— Femciu... co to zenaczy?... — zapytała matka. — Sepodziewałam się, kochany Ludwiku...
Ale kochanego Ludwika już nie było przy ganku. Umknął szybko, wybierając miejsca, na które padały cienie domów.
Gdy przybiegł do swego mieszkania i wszedł do pokoju siostry, chora dama, nawet nie podnosząc do oczu binokli, zawołała niespokojnie:
— A tobie co?...
Taki miał dziki wyraz twarzy, tak nieporządnie wyglądało jego odzienie.
Napił się wody, usiadł obok siostry i rzekł niskim głosem:
— Siostruniu... musisz mi dać pieniędzy... Wyjeżdżam jutro rano...
— Dokąd?... poco?... A ja?...
— Dokąd?... Gdzie każesz, a ty przyjedź za mną... Wyniesiemy się stąd...
— A Femcia?...
— Nie chcę Femci!... Nie chcę jej znać... nawet słyszeć o niej nie chcę... Przecież ta kobieta nietylko ma odwagę mówić, że — bawiła się, słyszysz: ba-wi-ła się tym nieszczęśliwym urzędniczkiem, ale nawet nie rozumie tego, co powiedziała!...
Eks-paralityczka strzeliła z palców jak grenadjer.
— A wiesz co — rzekła — doskonale robisz, że się z nią nie żenisz!... Ja już od tygodnia opłakuję to małżeństwo... To nie dla ciebie kobieta... To...
— Chwała Bogu!... — cierpko przerwał pan Ludwik. — Dlaczegóż siostrunia wcześniej mi tego nie powiedziała?...