Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Odeszli, a w sercu Madzi zbudziła się trwoga. Już odzyskała świadomość, lecz poto tylko, ażeby uczuć, że dzieje się z nią coś niezwykłego. Myśli plączą się, słuch tępieje, oczy zachodzą mgłą i mrokiem.
„Ja umieram!...“ — chciała zawołać, ale głos zastygł, i opanowała ją noc i bezwładność.
Kiedy znowu obudziła się, pierwszem uczuciem było radosne zdumienie.
„Jestem w domu — pomyślała. — Ale miałam szkaradne sny!...“
Leżąc na łóżku, z trudnością poczęła się oglądać. Oczywiście, musi być wczesny ranek, gdyż okna są zasłonięte, a tylko przez szklane drzwi, między dywanem, który je zasłaniał, i ścianą, wlewała się z ogrodu smuga światła.
„Ale dlaczego ja śpię w saloniku?“ — mówiła do siebie.
Tak, to salonik. Komoda, duże lustro, zasłonięte prześcieradłem, meble, kryte szafirowym adamaszkiem, który wypłowiał, dwa okna od ulicy i szklane drzwi od ogrodu. Nawet fortepian stoi w kącie, okryty szarą płachtą.
— Ale dlaczego ja tu śpię?... — szepnęła.
Powoli, jak przez mgłę, zaczęła sobie przypominać wyjazd z Warszawy, poprzedzony telegramem Mielnickiego o utopieniu się pani Latter... (Więc byłaby to prawda?...). Potem przyszło jej na pamięć, że wróciła do domu w dzień słotny, że witała ją młodsza siostra Zosia i jacyś dwaj panowie: jeden młody, drugi starszy, ale obaj przyjemni. I jeszcze pamiętała, że matka, patrząc na nią z obawą, zapytała: „Tobie coś jest, Madziu?...“ a ojciec wziął ją za puls, obejrzał język i kazał iść do łóżka.
„Zmęczyła się i przemokła“ — powiedział ojciec.
„Możeby posłać po Brzozowskiego?...“ — rzekła zalękniona matka.
„Żadnych konowałów, żadnych trucizn — odparł ojciec. — Spokoju dajcie jej trochę, a będzie dobrze.“