Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych uścisków dłoni i życzliwych uśmiechów, nie dała Zgierskiemu żadnych objaśnień, więc cofnął się do panny Howard.
Tymczasem zachwycona obecnością Mielnickiego, Madzia szczegółowo opowiadała mu wyjazd pani Latter.
— Ale dlaczego ona tak nagle wyjechała?... Dlaczego?... I jeszcze Bóg wie dokąd — powtarzał zdesperowany szlachcic.
— Wyjechała na parę dni odpocząć — mówiła Madzia. — Była strasznie rozdrażniona... strasznie...
— A!... przepowiadałem to, mówiłem: rzuć do djabła pensję, osiądź na wsi... Już o tem, że ona bokami robi, pisała do mnie Mania, wiesz: Lewińska — ciągnął szlachcic, patrząc na Madzię. — No i ja, odebrawszy list, po nią tu przyjechałem, po panią Latter... Przecież ja prawie jej krewny, nawet... całkiem krewny...
— Były tu i poważne... bardzo poważne kłopoty finansowe — odezwał się Zgierski, słodziutko uśmiechając się i zacierając ręce.
— No, co tam finanse! — wybuchnął Mielnicki. — Tylu jeszcze Latterowa ma przyjaciół, że o finanse troszczyć się nie potrzebuje.
— Ja pierwszy... — wtrącił Zgierski z ukłonem.
Teraz wysunęła się panna Howard.
— Mojem zdaniem — rzekła właściwym jej kontraltem — kłopoty pani Latter są ciężkie, ale nie finansowe, lecz moralne...
— O?... — zdziwił się Mielnicki. — A gadajże!...
— Wyobraźcie sobie panowie — ciągnęła panna Howard — kobietę samodzielną, kobietę wyższą, kobietę, która pierwsza w naszym kraju podniosła sztandar emancypacji...
Mielnicki, coraz więcej zdziwiony, patrzył na nią to prawem, to lewem okiem jak indyk.
— Ta kobieta w ciągu kilkunastu lat wychowała dzieci, stargała się w pracy, topiła, niewiadomo gdzie, swoje wiel-