Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlatego wybieram się zagranicę, ażeby ich nie truć.
— I ażeby potem zabrać mi dziecko, które ja wychowałem, nie pan, panie... panie... — wybuchnął szlachcic.
— Kto wie, co jeszcze będzie. Może ja i panna Marja wywdzięczymy się za to, co pan dla niej zrobił.
Jegomość zamyślił się.
— Ile pan masz lat? — spytał po chwili.
— Dwadzieścia pięć.
— Dwa lata zagranicą!... — Całe szczęście, że przez ten czas zapomnisz pan o dziewczynie, a ona o tobie.
— Nie.
— Co to jest nie?... A jak nie skończysz tam kursów?
— Skończę.
— Warjat pan jesteś!... Możesz przecie umrzeć.
— Nie umrę.
— Kyrje elejson! — zawołał szlachcic, podnosząc ręce do góry. — Gadasz tak, jakbyś z Panem Bogiem zrobił kontrakt. Każdy może umrzeć...
— Ale ja nie umrę, dopóki nie ożenię się z panną Marją — odpowiedział student z pewnością, która zastanowiła Mielnickiego.
Stary chodził po gabinecie i parskał jak koń. Lecz nie mógł znaleźć argumentu przeciw człowiekowi, który z niezachwianą wiarą twierdził, że pojedzie kończyć edukację zagranicę, nie umrze i ożeni się z panną Marją.
— Z czego się pan utrzymujesz?
— Daję lekcje... Trochę piszę...
— Piękne teraz rzeczy piszecie!... A ile masz z tych lekcyj?
— Mam dwadzieścia pięć rubli miesięcznie.
— I z tego żyjesz, płacisz komorne?... Cha, cha, cha!...
— Nawet bywam w teatrze, jeżeli mi się podoba.
Stary szlachcic precz chodził, ruszał ramionami i złościł się. Wreszcie znowu zapytał: