Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na znak pani Latter, Madzia podniosła się z kanapki i podawszy rękę pannie Klarze, wyprowadziła ją z gabinetu, chwiejącą się jak kwiat podcięty.
— Idźcie na górę — rzekła pani Latter do pensjonarek dość łagodnie.
— Myślałam — szepnęła na korytarzu panna Klara — że jestem wyższa nad ludzi; ale dziś widzę, żem tylko kobietą...
I pracowała powiekami, usiłując wycisnąć z oczu parę łez, co Madzi wydało się bardzo zabawne.
Przy schodach zastąpił im drogę Stanisław, mówiąc do panny Howard:
— Pan Kotowski już poszedł na górę.
Panna Klara wyprostowała się jak sprężyna. Zamiast opierać się na Madzi, szarpnęła ją za rękę i rzekła półgłosem:
— Chodź pani, zobacz, jak zdepczę tego nędznika...
— Ależ pani!... — zaprotestowała Madzia.
— O, nie, musisz pani być świadkiem, jak płaci zdrajcom kobieta samodzielna... Jeżeli po tem, co mu powiem, ten człowiek przeżyje do jutra, będę miała dowód, że jest łotrem, którego nie powinnam zaszczycać nawet moją pogardą.
Mimo oporu, wciągnęła Madzię do pokoju, po którym szerokiemi krokami spacerował bardziej niż kiedykolwiek rozczochrany student. Zobaczywszy pannę Klarę, wyciągnął rękę z kieszeni i chciał przywitać się.
— Patrz, pani — rzekła panna Howard głębokim tonem — ten człowiek wyciąga do mnie rękę!...
— A bo co?... — zapytał obrażony student, śmiało patrząc na pannę Klarę, która stała przed nim sztywna i blada.
— Korespondujesz pan z Manią poza mojemi plecami i pytasz, co?... To ja powinnam zapytać: co robisz w mieszkaniu kobiety, którą oszukałeś?...
— Ja, panią?... W imię Ojca i Syna...
— Nie usidlałeś pan mnie? Nie starałeś się...