Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a Madzi pokój zaczął krążyć w oczach. Lecz w tej chwili otworzyły się drzwi z łoskotem, i stanęła w nich panna Howard, groźna, rozpłomieniona, trzymając za rękę Łabęcką, która miała w fizjognomji wyraz smutku i zaciętości.
— Przepraszam, że w taki sposób wchodzę — rzekła panna Howard podniesionym głosem — dowiaduję się tu jednak pięknych rzeczy...
— Co pani każe? — zapytała pani Latter, odzyskawszy zimną krew.
— Jedna z dam klasowych — mówiła panna Howard — niejaka panna Joanna, chwali się w tej chwili na górze, iż... jakby tu powiedzieć?... że — wyciągnęła — z pod poduszki Zosi Wentzlównie pewne listy i że Zosia, którą tu widzę, ma być za to odpowiedzialną.
— Czy pani chce uwolnić ją od odpowiedzialności? — zapytała pani Latter.
— Uwolni ją sprawiedliwość pani — odpowiedziała zirytowana panna Klara. — Czy Zosia wyznała, czyje to są listy?...
— Nie! — wtrąciła energicznie Zosia.
— Jesteś szlachetną dziewczyną — mówiła z uniesieniem panna Howard, nie uważając, że przełożona zaczyna tracić cierpliwość. — Te listy — ciągnęła — nie należą do Zosi, ale do Łabęckiej, która przychodzi tu ze mną przyznać się i uwolnić niewinną koleżankę...
Pani Latter zmieszała się. Iskry w jej oczach przygasły, głos stał się mniej twardym.
— Dlaczegóż Zosia sama nie powiedziała mi o tem? — rzekła.
— Bo czuła, że to należy do jej koleżanki, do Łabęckiej, która spełnia swój obowiązek, jak przystało na kobietę, mającą poczucie ludzkiej godności! — deklamowała panna Howard. — Tam, gdzie nauczycielka sięga pod cudzą poduszkę...
— Panna Joanna jest protegowaną pani... ujmowała się pani za nią... — wtrąciła pani Latter.