Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzień dowiadują się o skrzynkę, dobrze okutą, zielonego koloru, która stoi w skarbcu — zamknięta, obwiązana i opieczętowana... I byle ją wywiózł kto z miasta, napadną w pierwszym lesie, a może w gołem polu!...
— Więc dyrektor nie prosił o eskortę?
— Owszem, prosił. Ale kiedy powiedzieli mu, że mogą dać najwyżej dziesięciu kozaków, kiedy zaczęli obrachowywać, co będzie kosztowała eskorta? co każdy kozak zabity, a co raniony?... dyrektor wyrzekł się opieki. I miał rację, ponieważ teraz socjaliści namyślili się i zapowiadają, że, jeżeli dyrekcja odwoła się do pomocy kozaków, to oni, socjaliści, napadną na na konwój i zabiorą pięćdziesiąt tysięcy rubli, które im są bardzo potrzebne.
— A to heca!... — dziwił się Linowski. — Więc może fabryka przyszle ze dwudziestu, trzydziestu swoich robotników... To dzielne chłopy!... Socjaliści chyba ich nie zaczepią, a bandytom dadzą radę.
— Była mowa i o tem — rzekł doktór — i nawet policja zgadza się na tę kombinację, tylko... nie pozwala robotnikom mieć przy sobie żadnej broni...
— No, w takich warunkach pieniądze nie zdążą na święta!...
— Ech!... Zdążyłyby, tylko u nas niema ludzi. Są godni zaufania, ale podszyci tchórzem, i są odważni, ale tym niebardzo można ufać... Nasze zdrowie!...
— Nie rozumiem?... — rzekł podleśny, trącając kieliszek Dębowskiego.
— Zrozumiesz, jeżeli pewnego dnia ja... ja sam przywiozę wam pieniądze...
— Doktór?...
— Ma się wiedzieć, że ja...
— A zbójcy?...
— Oni tak są zapatrzeni w bank, skarbiec, w zieloną