Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już są dobre pistolety i chirurg, ale zauważyłem, że trochę stracił werwę.
— Głupi interes — mówił. — No, ale trudno... Musimy się strzelać...
— Może... — odezwałem się — może sądzicie, że powinienem zrobić jakiś krok?
— Nigdy! — zawołał Teofil. — Właśnie mówiliśmy o tem z majorem. Jeżeli zgoda jest możliwą, to tylko na placu, gdy przejdziesz do mety, nie strzelając za pierwszym razem.
— A... a jeżeli on...
— Przeprosi cię? Nie, on tego nie zrobi!
— Domyślam się. Ale... jeżeli on wystrzeli, nim dojdziemy do mety?
— O to bądź spokojny — rzekł Teofil. — On z pewnością będzie cię przetrzymywał... To wściekłe zwierzę, nie człowiek.
Uczułem taki dreszcz w wargach, żem musiał ścisnąć zęby.
— Więc — odezwałem się po chwili — możeby zrobić jakiś krok pojednawczy?...
— Teraz nigdy, skompromitowałbyś się. Na pojednanie jest zawsze czas, więc najlepiej zrobić to na placu, po przyjściu do barjery bez wystrzału. Tak robią wszyscy dżentelmeni.
Uściskał mnie i wybiegł zamówić dwie karety. Drugą — „na wszelki wypadek...“
— Bodaj was pioruny zatrzasły! — mruknąłem, gdy już był za drzwiami. — Czego u djabła ten Biedrzyński jest taki nieugięty na punkcie honoru, gdy chodzi o mnie? Ja powinienem być nieugięty, a do niego należy mitygować.
Nie powiem, żebym się bał, albo żeby rady mojego przyjaciela nie były słuszne. Ale jego zaciętość gniewała mnie; bo im więcejby zachęcał do zgody, tem mocniej oburzyłby mnie na Steinberga i podniecił do walki.
W dzień pojedynku byłem spokojny jak nigdy. Nie mogłem wyobrazić sobie, ażeby sprawa między dwoma ludźmi poważnymi, w towarzystwie czterech innych ludzi poważnych,