Strona:PL Bolesław Leśmian-Sad rozstajny.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sidi-Numan go przybrał w uprząż złotowzorą,
Zlewał na wrzące ciało balsamy i nardy —
I poglądał z uśmiechem zwycięskiej pogardy
Na ogon zbyt opędny i na kopyt czworo.

Badał grzywę —
twór zaklęć i tajemnych przyczyn, —
I zęby — zgodne perły na dziąseł purpurze, —
I, karmiąc zwierzę miodem dojrzałych koniczyn,
Czasem,
w tkliwej zadumie podawał mu — róże...

Gdy słońce, roztopione w południa bezszumy,
Cisnęło na pierś ziemi cały żar wszechświata,
Sidi-Numan podeptał resztki swej zadumy,
Zaśmiał się, krzyknął: »Allach!«
i — dosiadł bachmata!

Widział go cały Bagdad, jak, ziejąc zniszczeniem,
Pędził pełen tygrysich złości i rozścierwień, —
Jak zatapiał ostrogi w ran chrapliwą czerwień
I zgrozę chłost oślepłych podwajał — milczeniem!

W oczach, lotem obłędnych, schwytane przedmioty,
Jak w lustrze wirującem, mąciły odbicie:
Drzewa, ptaki, jeziora — i miłość i życie —
Wszystko w nic się zemgliło,
w kurz zaledwo złoty!