Do pierwszego Macieja rzecze Maciej wtóry:
— „Tak się kości gną we mnie, jak te obce wióry.
W tem, że Czmur nas nadpsował — niema jeszcze sromu.
Czas duszom — do pokuty... Czas ciałom — do domu...
Lubię księżyc — na strychu, a słońce — w altanie,
Ale lubię najbardziej — siebie wzdłuż na sianie!...
Ty poleżysz ustronnie — i ja też poleżę.
Odzyskamy sił krztynę, szeptając pacierze,
Grzeszną duszę do Boga nastroim, jak skrzypkę,
A ziele spożyjemy z mlekiem na przechlipkę“.
I tak gwarząc, szli do dom — tam, gdzie dal i droga,
I na skręcie spotkali twarz w twarz — Płaczyboga.
Miał Płaczybóg źrenice — dalami posnute,
A w źrenicach naprzemian — zadumę i smutę.
Trącił Maciej Macieja: „Chwila uroczysta
Pierwszy przemów do Boga, boś lepszy mówista“. —
Rzekł Maciej: „Płaczyboże, co płaczesz uboczem, —
Chcę Ci mówić o wszystkiem, ino nie wiem — o czem!
Pochwalona ta z Tobą znajomość bezkreśna.
W lesie — nasze spotkanie. Dziej się — wola leśna!
To powiadam po pierwsze. A mówię powtóre:
Dziej się człowiek, idący w bezmiary niektóre!
Nie zbraknie Bogu strawy (to mówię — po trzecie!) —
Dopóki jeden Maciej trwa jeszcze na świecie!“
I z zanadrza, jak z hojnej wyciągnął skarbony
Ziele — i Płaczybogu podał zamyślony.
— „Weź to ziele na wszelki w niebiosach przypadek,
Jako po dwuch Maciejach niepodzielny spadek.
Wiem, że cierpisz niekiedy, — i ja czasem cierpię.
A nuż się nieśmiertelność w niebiosach wyczerpię[1]!
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wyczerpie.