Strona:PL Beaumarchais - Wesele Figara.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wskazywały na me wysokie urodzenie, zapobiegliwość z jaką wyciśnięto mi znaki rozpoznawcze, świadczyłaby dowodnie, jak szacownym byłem synem... (Chce obnażyć prawe ramię).
MARCELINA, wstając żywo. Łopatka na prawem ramieniu?
FIGARO. Skąd pani wiesz?
MARCELINA. Bogi! to on!
FIGARO. Tak, to ja.
BARTOLO, do Marceliny. Kto, on?
MARCELINA, żywo. Emanuel.
BARTOLO, do Figara. Porwali cię cyganie?
FIGARO, w podnieceniu. Tuż koło zamku. Zacny doktorze, jeżeli mnie wrócisz mej szlachetnej rodzinie, naznacz jaką chcesz cenę za tę usługę; góry złota nie przerażą mych znamienitych krewnych.
BARTOLO, ukazując Marcelinę. Oto twoja matka.
FIGARO. ...Mleczna?
BARTOLO. Rodzona!
FIGARO. Wytłómaczcie się.
MARCELINA, ukazując Bartola. Oto ojciec.
FIGARO, zrozpaczony. Au, au, au, o ja nieszczęsny!
MARCELINA. Czy natura nie mówiła ci tego tysiąc razy?
FIGARO. Nigdy.
HRABIA, na stronie. Jego matka!
GĄSKA. To ja-asne: nie o-ożeni się z nią.
BARTOLO. Ani ja.
MARCELINA. Ani ty! A twój syn? Przysiągłeś mi...
BRTOLO. Byłem szalony. Gdyby podobne wspomnienia obowiązywały, trzebaby się żenić z całym światem.
GĄSKA. A gdyby wglą-ądać tak ściśle, nikt nie że-eniłby się z nikim.
BARTOLO. Błędy tak pospolite! opłakana młodość!
MARCELINA, rozgrzewając się stopniowo. Tak, opłakana, więcej niżby kto mniemał! Nie myślę zapierać się swych błędów; ten