i uprawiać — jak rzekłem gdzieindziej — hipokryzję obyczajności przy rozluźnieniu obyczajów, zmieniamy się w istoty nijakie, niezdolne bawić się i sądzić o tem co im przypada do smaku: trzebaż powiedzieć otwarcie? w zgrymaszonych świętoszkach, którzy nie wiedzą już ani czego chcą, ani co mają potępić lub chwalić. Już te słowa tak wyświechtane: dobry ton, dobre towarzystwo, zawsze dociągane do poziomu bezmyślnej koterji, słowa tak elastyczne że nie wiadomo gdzie się zaczynają a gdzie kończą, zniweczyły szczerą i prawdziwą wesołość, jaką wyróżniała się sztuka komiczna naszego narodu.
Dodajcie pedantyzm w nadużywaniu innych wielkich słów, jak przystojność i dobre obyczaje, które przydają tyle powagi, tyle wyższości, iż nasi teatralni sędziowie byliby w rozpaczy, gdyby nie mogli ich wygłaszać z okazji wszystkich wręcz sztuk; a zrozumiecie w przybliżeniu co pęta talent, onieśmiela autorów i zadaje cios rozmachowi akcji, bez której może istnieć jedynie mizdrzenie się dowcipu, znikome komedyjki o kilkudniowym żywocie.
Wreszcie, ostatnia klęska! Wszystkie stany zdołały się uchylić od cenzury scenicznej: nie możnaby dziś wystawić Pieniaczy Racine’a, iżby wszystkie Jendory i Gąski[1], nawet z najoświeceńszych, nie podniosły krzyku, że niema już obyczajów, ani szacunku dla urzędu.
Nie możnaby napisać Turcareta[2], nie ściągając sobie na kark dzierżawców, poddzierżawców, administratorów, celników, generalnych poborców, całej armji fiskalnej Króla Jegomości. Prawda, że dzisiaj dla Turcareta nie znalazłoby się wzorów. Ale gdyby go nawet przedstawić pod innemi rysami, zapora zostałaby ta sama.
Nie możnaby wyśmiać natrętów, markizów, pożyczkowiczów Moliera, aby nie obrazić równocześnie wysokiej, średniej, starożytnej i nowoczesnej szlachty. Jego Uczone Białogłowy podrażniłyby