że się znajduje wśród tej sceny tak łagodnie oświetlonej, upiększonej wyrazem tej kobiety i tych dwóch chłopców. Był to żywy obraz Dziewicy pomiędzy swoim Synem a świętym Janem.
— Juano, mam ci coś powiedzieć.
— Co się stało? zapytała odgadując po żółtej bladości męża nieszczęście, którego się spodziewała codziennie.
— Nic... ale chciałbym z tobą pomówić... na osobności.
I bystro spojrzał na dwóch synów.
— Moje dzieci, idźcie do swojego pokoju i połóżcie się spać, rzekła Juana. Odmówcie modlitwy bezemnie.
— Droga Juano, podjął Diard głosem pieszczotliwym zostawiłem ci mało pieniędzy, czego teraz bardzo żałuję. Słuchaj, czy od czasu, jak cię uwolniłem od kłopotów prowadzenia domu wyznaczając ci stałą płacę, nie oszczędziłaś jak wszystkie kobiety trochę pieniędzy?
— Nie, odpowiedziała Juana, nie mam nic. Nie policzyłeś kosztów wychowania dzieci. Nie wymawiam ci tego, mój mężu, i przypominam tylko to zapomnienie, żeby usprawiedliwić brak pieniędzy. Wszystko, co mi dałeś, wystarczyło na zapłacenie nauczycieli.
— Dosyć, zawołał Diard gwałtownie. Do stu tysięcy piorunów! czas drogi. Czy nie masz jakich kosztowności?
— Wiesz przecie, że nigdy ich nie miałam.
— A więc tu niema ani jednego solda! wołał Diard, przywiedziony do szaleństwa.
Strona:PL Balzac - Marany.djvu/89
Wygląd
Ta strona została przepisana.