Strona:PL Balzac - Lekarz wiejski.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I cóż, Gasnier, mała lepiej?
— Nie wiem, panie doktorze, rzekł posępnie, zobaczy ją pan, żona jest przy niej. Mimo pańskich starań, boję się, że śmierć weszła do mego domu aby zabrać wszystko.
— Śmierć nie mieszka u nikogo, mój Gasnier, nie ma na to czasu. Bądźcie dobrej myśli.
Benassis wszedł do domu, ojciec za nim. W pół godziny później wyszedł w towarzystwie matki, do której rzekł.
— Bądźcie bez obawy, róbcie co wam zaleciłem, uratowana jest.
— Gdyby to pana miało nudzić, rzekł lekarz do wojskowego skoro wsiadali na konie, mógłbym pana odprowadzić na drogę do miasteczka i wróciłby pan sobie.
— Nie, daję słowo, nie nudzi mnie to bynajmniej.
— Ale wszędzie ujrzy pan chaty podobne do siebie, niema na pozór nic jednostajniejszego niż wieś.
— Jedźmy, odparł wojskowy.
Kilka godzin wędrowali tak po okolicy, przebyli całą szerokość kantonu, pod wieczór zaś wrócili w pobliże miasteczka.
— Muszę teraz jechać tam, rzekł lekarz wskazując miejsce gdzie wznosiły się wiązy. Te drzewa mają może sto, dwieście lat, dodał. Tam mieszka owa kobieta, do której chłopak wezwał mnie od obiadu, powiadając że zbielała.
— Czy to było niebezpieczne?
— Nie, rzekł Benassis, to następstwo ciąży. Ta kobieta jest w ostatnim miesiącu. W tym okresie kobiety podlegają niekiedy spazmom. Ale zawsze dla ostrożności trzeba się przekonać, czy nie zaszło coś niepokojącego: sam będę przy porodzie. Zresztą przy okazji pokażę panu nasz nowy przemysł: cegielnię. Droga doskonała, czy chce pan trochę galopa?
— Czy pański koń mi nadąży? rzekł Genestas wołając na swego: Hop! Neptun!
W mgnieniu oka wojskowy znalazł się o sto kroków i zniknął