Przejdź do zawartości

Strona:PL Balzac - Kobieta porzucona; Gobseck; Bank Nucingena.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uderzając się w czoło, że, gdyby mi pan pożyczył sumę potrzebną na to kupno, wypłaciłbym się do dziesięciu lat.
— To się nazywa mówić, odparł Gobseck, podając mi rękę. Nigdy, od czasu jak się zajmuję interesami, nikt jaśniej nie wyłożył mi powodów swej wizyty. Gwarancje? rzekł, mierząc mnie oczyma od stóp do głów. Żadne, dodał po pauzie. Ile pan masz lat?
— Będę miał za dziesięć dni dwadzieścia pięć lat, odparłem, inaczej nie mógłbym traktować o kupno.
— Słusznie!
— A więc?
— Możliwe.
— W takim razie, trzebaby działać szybko, inaczej podbiją mi cenę.
— Przynieś mi pan jutro swoją metrykę, pomówią o tej sprawie, pomyślę.
Nazajutrz o ósmej byłem u starego. Wziął urzędowy papier, włożył okulary, kaszlnął, splunął, zawinął się w czarny szlafrok i przeczytał od deski do deski wyciąg metrykalny. Następnie obrócił go parę razy w rękach, spojrzał na mnie, znów kaszlnął, pokręcił się na krześle i rzekł:
— Spróbujemy ubić ten interes.
Zadrżałem.
— Kapitały moje przynoszą mi pięćdziesiąt procent, dodał, czasem sto, dwieście, pięćset procent.
Na te słowa zbladłem.