Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

było oznaczyć odległość między kulami a świnką, laska nieznajomego stawała się niezawodną miarą. Gracze wyjmowali ją wówczas z lodowatych rąk starca bez słowa prośby, bez jednego przyjaznego gestu. Pożyczenie laski było niby serwitutem, na który on biernie się zgodził. Kiedy zdarzyła się ulewa, stał koło świnki, niewolnik kulek, stróż rozpoczętej partji. Deszcz sprawiał na nim nie większe wrażenie niż ładna pogoda; był on wśród tych graczy czemś pośredniem między najtępszym Paryżaninem a najinteligentniejszem zwierzęciem. Pozatem blady, zwiędły, zaniedbany, roztargniony, przychodził często z gołą głową, odsłaniając siwe włosy i kwadratową czaszkę, żółtą, wyłysiałą, podobną do kolana, które wyłazi ze spodni nędzarza. Zagapiony, z bezmyślnemi oczami, niepewny na nogach, nie uśmiechał się nigdy, nie podnosił nigdy oczu do nieba: trzymał je zawsze spuszczone do ziemi jakgdyby wciąż szukał tam czegoś. O czwartej popołudniu stara kobieta przychodziła po niego aby go odprowadzić niewiadomo gdzie, wiodąc go pod ramię, tak jak młoda dziewczyna ciągnie upartą kozę, która chce jeszcze się paść kiedy trzeba wracać do obory. Widok tego starca był czemś okropnem.
Pewnego popołudnia, Julian, w podróżnej kolasce żwawo toczącej się ulicą de l’Est, wjechał na esplanadę Obserwatorjum w chwili gdy ten starzec, wsparty o drzewo, pozwalał sobie wziąć laskę, wśród okrzyków kilku umiarkowanie podnieconych graczy. Julian miał wrażenie, że zna tę fizjognomię; chciał się zatrzymać, pojazd jego właśnie stanął. To pocztylion,