Strona:PL Balzac - Eugenja Grandet.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Żartujesz, Eugenjo.
— Nie.
— Kroćset fur beczek!
Kiedy bednarz tak zaklął, podłoga się trzęsła.
— Matko najświętsza! pani nasza blednie, krzyknęła Nanon.
— Mężu, twoje gniewy wpędzą mnie do grobu, rzekła biedna kobieta.
— Ta ta ta ta, wy tam, w waszej rodzinie, nie umieracie nigdy! — Eugenjo, coś ty zrobiła ze swojem złotem? krzyknął idąc ku niej.
— Ojcze, rzekła dziewczyna u kolan pani Grandet, matka moja cierpi. Nie zabijaj jej ojcze, patrz.
Grandet przeraził się bladości rozlanej po licach żony, wprzód tak żółtej.
— Nanon, pomóż mi się położyć, rzekła matka słabym głosem. Umieram.
Nanon podała ramię pani, tak samo Eugenja, i nie bez wielkiego trudu zdołały ją zaprowadzić na górę, bo omdlewała przy każdym kroku. Grandet został sam. Mimo to, w chwilę potem, wszedł na kilka schodów i krzyknął:
— Eugenjo, skoro matka się położy, zejdziesz tutaj.
— Tak, ojcze.
Zeszła niebawem, uspokoiwszy matkę.
— Moje dziecko, rzekł Grandet, powiesz mi, gdzie jest twój skarb.
— Ojcze, jeżeli robisz mi podarki, których nie jestem całkowitą panią, odbierz je, odparła zimno Eugenja, biorąc napoleona z kominka i podając mu go.
Grandet chwycił żywo pieniądz i wpuścił go do kieszeni.
— Myślę sobie, że już ci nic nie dam więcej, rzekł. Ani tycio! dodał, strzelając paznogciem o ząb. Gardzisz zatem swoim ojcem, nie masz do niego zaufania, nie wiesz, co to jest ojciec?