Przejdź do zawartości

Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Idą ciarachy z Aigues, rzekła Katarzyna pomagając Genowefie wstać.
— Chcesz żyć? rzekł Mikołaj Tonsard do dziecka zachrypłym głosem.
— No i co? rzekła Pechina.
— Powiedz im, żeśmy się bawili, a przebaczę ci, odparł Mikołaj posępnie.
— Powiesz psiajucho?... powtórzyła Katrzyna, której spojrzenie było jeszcze straszliwsze niż mordercza groźba Mikołaja.
— Tak, jeśli mnie zostawicie w spokoju, odparło dziecko. Zresztą nie wyjdę już z domu bez nożyczek.
— Będziesz milczeć albo cię cisnę w rzekę, rzekła okrutna Katarzyna.
— Jesteście. potwory!... krzyknął proboszcz, zasłużylibyście aby was uwięzić i wpakować do kryminału.
— Hehe, a co wy robicie w waszych salonach, jasne państwo? spytał Mikołaj patrząc na hrabinę i na Blondeta, którzy zadrżeli. Bawicie się, nieprawdaż? Ano więc pola są dla nas, nie można wciąż pracować, bawiliśmy się!... Spytajcie się państwo mojej siostry i Pechiny.
— Jakże wy się więc bijecie, skoro bawicie się w ten sposób?... wykrzyknął Blondet.
Mikołaj rzucił Blondetowi mordercze spojrzenie.
— Mów-że, rzekła Katarzyna biorąc Pechinę za ramię i ściskając je tak, że została jej niebieska obrączka; nieprawdaż, żeśmy się bawili?