Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że nie rozumie: siedziała przy kominku nadstawiając ucha na każdy szmer. W lęku swoim, który rósł z każdą sekundą, obudziła służącego jakby chcąc wydać jakiś rozkaz. Biedne kobieciątko chodziło po domu w gorączkowem podnieceniu; patrzała w okna, otwierała je mimo zimna; schodziła, otwierała drzwi na dziedziniec, patrzała w dal, słuchała... nic... wciąż nic, mówiła, i wracała zrozpaczona.
Około kwadrans na pierwszą wykrzyknęła: „To on, to on, poznaję jego konia!“ i zeszła wraz ze służącym, który pokwapił się otworzyć bramę. To osobliwe, rzekła, że wraca lasem z Couches. Następnie stanęła jakby zdjęta grozą, nieruchomo, bez głosu. Służący podzielił to przerażenie, było bowiem we wściekłym galopie konia, w szczęku pustych strzemion które dzwoniły, coś niesamowitego, a towarzyszyło tym odgłosom owo znamienne rżenie, jakie konie wydają kiedy biegną same. Niebawem, zbyt wcześnie dla nieszczęsnej kobiety, koń przybył do bramy, dyszący, zlany potem, ale sam; zerwał cugle, w które się z pewnością zaplątał. Olimpja patrzała błędnym wzrokiem na służącego jak otwierał bramę; ujrzała konia i, nie mówiąc słowa, zaczęła biec do zamku jak szalona; przybiegła, padła pod oknami generała, krzycząc: „Panie, panie, zamordowali go!...“.
Krzyk ten był tak straszliwy, że obudził hrabiego: zadzwonił, zbudził cały dom, jęki pani Michaud, która urodziła na ziemi dziecko martwe, ściągnęły generała i służbę. Podniesiono biedną, umierającą kobietę, skonała mówiąc do generała: „Zabili go!“.