Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 2.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a zazdrościł tym którzy mieli ziemię; to też w lesie w Aigues był bez litości. Robił z przyjemnością bezużyteczne szkody.
— Czy pozwolimy ich zabrać? mówił Laroche. Po Couches przyjdą do Blangy; ja jestem recydywista, załapię trzy miesiące więzienia.
— Co począć przeciw żandarmerji, stary pijaku! rzekł Vaudoyer.
— Et, czyż nie mamy kos aby podciąć nogi koniom? Wnet znajdą się na ziemi, karabiny mają nienabite, a kiedy zobaczą że jest nas dziesięciu na jednego, będą musieli zmiatać. Gdyby trzy wsie się zbuntowały i gdyby się zabiło paru żandarmów, czyżby zgilotynowano wszystkich? Trzebaby skapitulować, jak w Burgundji, gdzie, dla podobnej sprawy, posłano cały pułk. No i co? pułk odszedł; chłopi dalej chodzą do lasu gdzie chodzili od lat, jak tutaj.
— Jeżeli już zabijać, rzekł Vaudoyer, to lepiej byłoby zabić tylko jednego; ale z ukrycia, i tak aby zniechęcić wszystkich Paryżanów.
— Którego z tych bandytów? spytał Laroche.
— Michauda, odparł Kuternoga. Vaudoyer ma rację, ma wielką rację. Zobaczycie, że, kiedy jednego strażnika schowa się do cienia, niełatwo znajdą się inni którzyby mieli ochotę strażować bodaj w słońcu. Pilnują w dzień, ale te hycle pilnują i w nocy. To istne czarty!...
— Gdzie człowiek pójdzie, rzekła stara Tonsard, która miała siedemdziesiąt osiem lat i która ukazała pergaminową twarz przebitą tysiącem dziurek i parą