Strona:PL Balzac-Ludwik Lambert.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ośmdziesiąt, pomyślałem zupełnie naturalnie o wuju Lamberta. Po kilku podstępnych zapytaniach spostrzegłem że się nie mylę. Staruszek ukończył właśnie winobranie w Mer i wracał do Blois. Spytałem go skwapliwie o mego dawnego druha szkolnego. Za pierwszem słowem, fizjognomja starego oratorjanina, poważna i surowa jak twarz żołnierza który wiele przecierpiał, stała się smutna i chmurna; ścisnął wargi, objął mnie zagadkowem spojrzeniem i rzekł:
— Nie widział go pan od czasów kolegjum?
— Na honor, nie, odparłem. Ale, jeżeli mam się winić o zapomnienie, obaj jesteśmy jednako winni. Wiadomo panu, młodzi ludzie, po opuszczeniu ławy szkolnej, prowadzą życie tak burzliwe, niespokojne, że muszą dopiero się spotkać aby się przekonać jak bardzo jeszcze kochają się wzajem. Czasami wszakże budzi się wspomnienie młodości i niepodobna jest zapomnieć o sobie zupełnie, zwłaszcza kiedy się żyło tak blisko jak Lambert i ja: Nazywano nas Poeta i Pitagoras!
Wymieniłem moje nazwisko; ale, na jego dźwięk, twarz staruszka zasępiła się jeszcze bardziej.
— Nie zna pan tedy jego dziejów? odparł. Mój biedny bratanek miał zaślubić najposażniejszą pannę w Blois; ale w przeddzień ślubu oszalał.
— Lambert oszalał! wykrzyknąłem w osłupieniu, Jakim cudem? To była najwspanialsza pamięć, najtęższa głowa, najbystrzejszy mózg, jakie kiedykolwiek spotkałem! Wspaniały genjusz, nazbyt skłonny może do mistycyzmu, ale najlepsze serce w świecie! Zdarzyło mu się tedy coś bardzo nadzwyczajnego?
— Widzę że go pan dobrze znał, rzekł staruszek.
Zaczem, od Mer aż do Blois, rozmawialiśmy o moim biednym koledze, z długiemi dygresjami objaśniającemi szczegóły, które już przytoczyłem aby początek opowiadania uczynić bardziej zajmującym. Zwierzyłem wujowi tajemnice naszych studjów, rodzaj