Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyniesioną przez rejenta. Otrzeźwiony zupełnie tem szybkiem posłuszeństwem losu, Rafael rozłożył szybkim ruchem na stole serwetkę którą niedawno zmierzył skórę jaszczuru. Głuchy na wszystko, położył na niej swój talizman, i zadrżał mimowoli widząc małą przestrzeń pomiędzy zarysem wykreślonym na płótnie a brzegiem skóry.
— No i co, co jemu? wykrzyknął Taillefer. Tanio doszedł do fortuny.
Podtrzymaj go, kanclerzu! rzekł Bixiou do Emila, radość go zabije.
Straszliwa bladość oblekła wszystkie mięśnie zniszczonej twarzy spadkobiercy; rysy jego ściągnęły się, twarz stała się niby trupia maska, oczy zmartwiały. Widział ŚMIERĆ. Ten świetny bankier otoczony zwiędłemi kurtyzanami, twarzami pełnemi przesytu, ta agonja rozkoszy była żywym obrazem jego życia. Rafael spojrzał trzykrotnie na talizman, mieszczący się swobodnie w nieubłaganych linjach wykreślonych na serwetce: próbował wątpić, ale jasne przeczucie podcinało jego niewiarę. Świat należał doń, mógł wszystko i nie chciał już niczego. Jak podróżny w pustyni, miał nieco wody dla ugaszenia pragnienia i mierzył życie na ilość łyków. Widział ile dni miało go kosztować każde pragnienie. Wierzył już w jaszcur, słuchał swego oddechu, czuł się już chory, pytał siebie:
— Czy ja nie mam suchot? Czy matka moja nie umarła na płuca?
— Haha! Rafaelu! ależ będziesz hulał! Co mi dasz? mówiła Akwilina.