Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ża cnoty kobiecej — trudno odgadnąć. Dość, że pędził co tchu, żeby zobaczyć.... ciemność.
Nieszczęście mieć chciało, że w oknach hrabiny było jasno, tak jasno, że aż jemu pociemniało w oczach i sercu od tej jasności. Stanął w bramie przeciwległej kamienicy i zapatrzył się w jaśniejące okna, podczas gdy złodzieje, których czytelnicy mieli zaszczyt poznać na początku niniejszej powieści, czaili się w cieniach drugiej bramy.
Seweryn ani się domyślał, że zostaje w tak blizkiem sąsiedztwie z ludźmi, którzy te same co on mieli pragnienia, pragnienia ciemności, a których hrabina jakoś zaspokoić nie myślała.
Po kilku minutach kształtny cień hrabiny zarysował się na jasnych szybach okna. Zdawała się wyglądać na ulicę. Seweryn zamknął oczy, żeby go nie spostrzegła. W tej chwili turkot powozu rozległ się echem po pustej ulicy. Powóz, czyli, mówiąc poetyczniej, drynda fjakierska zatrzymała się przed mieszkaniem hrabiny, ze środka jej jednak nadspodziewanie nikt nie wysiadł.
Cień znowu pokazał się w oknie i cofnął się natychmiast w głąb pokoju.
W głowie Seweryna poczęły się snuć podejrzenia najrozmaitszych kształtów, takich nawet, których przyzwoitość opisywać nie pozwala; podejrzenia te pociągnęły go ku fja-