Strona:PL Artur Oppman - Poezje tom I Stare Miasto.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z czerwonej chustki, w żółte nakrapianej grochy,
Wydobył modlitewnik, obtargany trochy,
Odmówił krótki pacierz solennemi słowy,
Zażył tabaki, kichnął, — i już jest gotowy.

Z piskiem, z wizgiem, rwą dońce na oddziału flanki,
Raz wraz w nich ktoś ze szlachty wali, jak w cyranki,
Hrabiątko ze sztucera, ekonom z skałkówki
Dziurawią łby, zrywają czapki, jak makówki.
Józik ma „Colta” w garści... Puk! puk! Tożto hula!
Ba! dystans za daleki... nie donosi kula!
Dobry taki pistolet na bliską robotę...
Pomacał szablę gołą... Czeka na piechotę...

I runęła piechota w wściekłej zawierusze!...
Moskale pędzą z pieśnią, dziką, jak ich dusze,
Załomotały strzały, zahuczało w puszczy,
Wdarł się oddział powstańców, jak klin, w serce tłuszczy.
Tu chłop ciska sołdatem, jakby zboża korcem,
Tam pyski płata kosą, osadzoną sztorcem,
Rzeźnik tnie, jak toporem, szewc kole, jak szydłem; —
Tak walczą ludzie wolni z uzbrojonem bydłem.

A pan Gerwazy Mruczek, z książką, którą trzyma
W obu rękach, wzniesionych w górę przed oczyma,
Z głową zadartą, rzadkim srebrniejącą włosem,
Wyciąga pieśń nabożną ochrypniętym głosem,
I nucąc tak wśród bitwy, jak nucił w świątyni,
Idzie ze swoim Józkiem, krok w krok, w pierwszej linji,
O kulach nie wiedzący, jak w śnie wniebowzięty —
I w huraganie bitwy, o dziw! niedotknięty!