twarz i usłyszałem głos, który wydał mi się dźwiękiem trąby archanielskiej, wzywającej mnie na sąd ostateczny:
„A czego to kawaler sobie życzy?“
Moment — i znalazłem się przed drewnianą kratką, taką, jaka odgradza zwykle kasjerów bankowych od publiczności, do której się naogół nie ma zbyt wielkiego zaufania.
Za kratką stał ów jegomość z jowjalną twarzą, grubawy, w czarnej marynarce, w aksamitnej bronzowej kamizelce, z niedopałkiem cygara w mięsistych czerwonych ustach. Obok siedział okrakiem na krześle i przyglądał mi się lekkodrwiącemi oczyma pan, podobny do Anglika (znałem ich z ilustracji) z niewielkiemi faworycikami, w kapeluszu nabakier i z „hawelokiem“, przerzuconym przez ramię.
— Proszę pana — bąkałem urywanym głosem — proszę pana... to ja właśnie jestem ten „piętnastoletni Artur O.“
I wyciągnęłem z kieszeni „Kurjerek“ z odpowiedzią.
— Aaa!
Jowjalna twarz uśmiechnęła się życzliwie i serdecznie, grubawy jegomość wylazł z za kraty i podał mi rękę, którą uścisnąłem z takim szacunkiem, jakbym w jego osobie ściskał całą literaturę polską.
— Jestem Sabowski. Panie Tadeuszu! to autor tych poezyj, o których panu wspominałem.
Strona:PL Artur Oppman - Moja Warszawa.djvu/143
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.