Przejdź do zawartości

Strona:PL Artur Oppman - Legendy warszawskie.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
W lochach zwaliska.


Schody były drewniane, połamane i zepsute, a niektórych stopni brakło już zupełnie, tak, że trzeba było często skakać ze stopnia na stopień, pomijając otwierające się pomiędzy niemi luki. Dość uciążliwa była to droga, zwłaszcza, iż zaraz niedaleko od wnijścia załamywały się schody i ciemność ogarnęła Walka, Maćka i Halszkę.
Wprawdzie niewielkie światełko migotało w oddali: było to zapewne okienko piwniczne, wychodzące na Brzozową, bo tyły domów z Krzywego Koła na tę właśnie ulicę miały widok, ale światełko to było dalekie i niepewne, ile że okienko musiało być brudne i pajęczyną zasnute.
Waluś szedł przodem, o kilka kroków przed rodzeństwem; dobrej był myśli i podśpiewywał sobie wesoło, nie przeczuwał biedaczek, co go spotka za chwilę.
Tak idąc ostrożnie i pomału, zeszli nareszcie do lochu i znaleźli się w wielkiej, sklepionej piwnicy. Pod ścianami jej stały rozmaite rupiecie: stare okna, futryny, drzwi i różne nieużyteczne graty. Po prawej stronie piwnicy widać było, uchyloną nieco, żelazem okutą furtkę od dalszych zapewne lochów.
— Maćku, Halszko! — rzekł Waluś, a głos jego dziwnie ponuro rozbrzmiał w głębokościach podziemia — kiedyśmy tu już zeszli, to idźmyż i dalej, spenetrujmy całe zwaliska, a skarb znajdzie się na pewno.
— Walusiu, mój Walusiu! proszę cię, chodźmy już na górę — rzewliwie zawołała Halszka. — Co nam po skarbach! Wróćmy! ja się czegoś lękam okropnie.