Strona:PL Artur Oppman - Legendy warszawskie.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Miszka! Ukłoń się ładnie jasno wielmożnym państwu!
Niedźwiedź się kłania.
— Miszka! jak stare baby wodę z rzeki noszą?
Niedźwiedź dwa wiadra na drągu na plecy bierze i lezie taczając się z boku na bok, jak pijany.
— Miszka! Jak młode panienki na weselu tańcują?
I niedźwiedź nuż w podrygi, a w łamańce. Boki zrywać ze śmiechu!
Gdy się tak Maciek i Halszka zwierzowi mądremu przypatrują, znagła ktoś im ręce na oczach położył i ciekawy widok zasłonił.
— Zgadnijcie, kto to taki? — ozwał się głosik rzeźwy, wesoły, radosny.
— Waluś! Waluś! — ucieszyło się rodzeństwo — poznaliśmy cię odrazu po głosie! Ale odsłońno już nam oczy i spozierajmy razem na niedźwiedzia.
Odwrócili główki: jakoż był to w istocie Waluś Klepka, synek dziesięciolatek imćpana Pietra Klepki, bednarza z Zapiecka.
Waluś, dawny ich znajomy, miły i zabawny chłopczyk, jedną wielką miał wadę: urwis był z niego okrutny. Psocił i broił coniemiara; rady sobie z nim rodzice dać nie mogli. Obiecywał poprawę, przyrzekał posłuszeństwo, ale gdzie tam! Za parę dni — co dni! — za kilka godzin znów jakąś sztukę wypłatał. Niewytrzymanie ludzkie z takim wiercipiętą!
Niedźwiedź odprawił swoje widowisko, Cygan do czapki sporą kupkę nazbierał szelągów, pomiędzy któremi gdzie niegdzie i srebrny grosz zabłysnął — i ruszyli dalej.
A ruszyli właśnie, jak na nieszczęście, w stronę Krzywego Koła.