Niemiła rzeczywistość, ten fakir złośliwy,
Nagle mi ukazała pokój zimny, szary.
Na ulicy deszcz padał, plusk bił w rynny ckliwy,
Po nocy się włóczyły nienawistne mary.
Proszony przez cię, bym odszukał grób
Drogiego tobie przed laty człowieka,
Znalazłem z piasku wzgórze nakształt wieka.
Stoi tam liczbą oznaczony słup...
Patrzyłem w znak ten, w twoją zgubę zgub,
Milczący, myśląc: Oto jest twa Meka...
Gdy wtem mię smutkiem niby głos urzeka:
»Tu leżę, z zmarłych najszczęśliwszy trup«.
Patrz, to misterjum jak z potwornej baśni:
Kocham cię, żywy; on — cmentarne próchno.
Lecz ty do niego odbywasz pielgrzymki;
Wkrótce i ciebie wiewy śmierci zdmuchną.
A ja iść będę z życiowej zadymki,
Tak jak ty teraz — do zagasłej jaśni...
Śnię o jakiejś piekielnej, niemej z tobą orgii,
O zmysłów — pożądaniem głodnych — ostrym szale,