Strona:PL Antologia współczesnych poetów polskich (1908).djvu/637

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Drgnął bóg stary: Ona!
to jej grzmot mówi! — Słońca się zachwiały
i drży w posadach przestrzeń niezmierzona;
nadeszła chwila! — Czekał jej tak długo,
że już zapomniał, iż przyjść musi — groźna,
nieubłagana. Uczuł, że jest sługą,
nie panem. Odtąd będzie pustka mroźna
tu, gdzie on władał, który jutro — blady
cień boga — moc swą raz ostatni jeszcze
dziś wysiliwszy w tem dziele zagłady,
pójdzie w wieczności noc błądzić, gdzie deszcze
zgasłych gwiazd płaczą.
Ale któż się zdoła
oprzeć Jej woli? — Z drogi, stary boże!
Wyciągnął rękę posłuszny i z czoła
zdjął grom ostatni...
Nie! on go nie może
rzucić na świat ten trupi, na swe dziecię,
jemu staremu tak dziś drogie sercu! —
Nie! On tych zwiędłych kwiatów gwiazd nie zgniecie,
na tym wybladłych błękitów kobiercu
szytym słońc złotem nie wyryje gromem
słowa nicości!
A jeśli do szczętu
zgasła moc jego, który słońc ogromem
władał i z dzikich żywiołów zamętu
pieśń sobie stroił — jeśli mimo dzielność
boską od zguby świata nie obroni, —