Strona:PL Aleksander Humboldt - Podróż po rzece Orinoko.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stęp mieliśmy otwarty, a tuż przed nami ogromnym łukiem rzucał się w dół wodospad, tworząc ścianę wodną. Nie wszystkie jednak ściany groty były tak szczelne, jak się wydawało zrazu i gdzieniegdzie widzieliśmy spore pasmo wody.
Wypadło nam jednak zażywać dłużej tego pięknego widoku niźliśmy pragnęli. Nasza piroga miała przepływać wąski kanał przy brzegu, zatoczyć łuk i zabrać nas po drugiej stronie zapory. Czekaliśmy jednak półtorej godziny nadaremnie. Nadeszła noc, a z nią burza. Lało jak z cebra. Obawialiśmy się, że piroga nasza rozbiła się o skały, a Indjanie wrócili poprostu do misji, obojętni, jak zawsze, gdy idzie o innych. Zostaliśmy we trzech tylko, przemoczeni, zatrwożeni losem łodzi, i nie było innego wyjścia, jak tylko spędzić noc wśród huku wody, w przeciekającej grocie. Bonpland powziął myśl, by, zostawiwszy mnie z don Mikołajem Sotto, przebyć wpław rzekę i uzyskać pomoc ojca Zey, z misji. Z trudnością zdołaliśmy go powstrzymać od tego niewykonalnego planu. Nie znał wcale labiryntu kanalików i wirów w poszczególnych miejscach i nie dotarłby przenigdy do misji. Nagle przekonaliśmy się, że Indjanie fałszywie nas poinformowali o nieobecności krokodylów wśród katarakty. Przynieśliśmy tu ze sobą klatki z małpami i postawili na skale. Przemoczone zwierzątka zaczęły piszczeć i to zwabiło dwa krokodyle, widać stare, gdyż pancerz miały ołowiano szary. Mrowie nas przeszło na wspomnienie kąpieli naszej pośrodku samego raudala. Po długim czekaniu ujrzeliśmy nakoniec Indjan. Sternik nie mógł przejechać zbyt płytkiem kanałem i długo szukał lepszej drogi pomiędzy wysepkami. Piroga nie uległa na szczęście katastrofie, i w niespełna pół godziny załadowano na