Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ne, był jak jaka postać historyi świętéj z obrazu zdjęta.
Długo mój Ojciec z nim rozmawiał, potém obdarzył i ruszyliśmy daléj.
W Baligrodzie wypoczęliśmy koniom. Tam granica świata. Za Baligrodem wjeżdża się jak w czarne gardło. Droga i rzeka jest to jedno i toż samo, a od rzeki z jednéj i z drugiej strony wznoszą się czarne ściany jodeł i smereków. Cisna leży w obszerniejszéj nieco kotlinie. Folwark, cerkiew, karczma, dalej młynek i tartak ożywiają tę górską wioskę więcéj, niż wiele innych. Przyjazd nasz wszakże nie w dobrą chwilę miał miejsce. Zanosiło się na słotę. Z gór czarnych kurzyło się w koło — na co tam zwykli mawiać, że niedźwiedzie piwo warzą. Szczyty gór były całkiem zakryte, nie mogliśmy więc podziwiać pierwszą osobliwość — Łupiennik. Ta góra podług miejscowego podania ma mieć dwadzieścia cztéry kondygnacye, a z wierzchołka widać Lwów!!!
Wieczór, chcąc nas zabawić, Pan Zajączkowski, ówczasowy rządca ciśniański, wystrzelił z fuzyi. Stokrotny odgłos, biegnący i wracający po górach, był dla nas zjawiskiem całkiém nowém, nawet nie przeczutém. Nie było miary naszemu zadziwieniu i zachwyceniu, dla tego wystrzelaliśmy wkrótce cały zasób prochu z arsenału Pana Zajączkowskiego.
Pobyt nas w Cisny był pełnym uciech. Wszystko dla nas było nowém — nowém dla słuchu i wzroku. Trąby z kory Juhasów odzywały się czasami po górach tu i owdzie. Ton ich melodyjny, nieco jednostajnie przeciągły, powtarzany, a raczéj rozciągany echem po skałach i lasach, ma w sobie coś tak