Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   251   —

zniknie cały magazyn Plancheta. Gryząc, chrupiąc, żując, ssąc, smakując i połykając. Porthos co chwila powtarzał kupcowi:
— Piękny masz handel, przyjacielu Planchecie.
— Ale nie na długo wystarczy, jeżeli tak dłużej potrwa, — bąknął pierwszy chłopiec sklepowy, któremu Planehet przyrzekł z czasem oddać handel.
I z rozpaczą zbliżył się do Porthosa, który swoją osobą zajmował całe przejście, prowadzące do składu. Sądził, że Porthos podniesie się i że poruszenie to powstrzyma jego żądzę pożerania.
— Czego żądasz, mój przyjacielu?... — zapytał łagodnie Porthos.
— Chciałbym przejść, jeżeli to panu nie sprawi przykrości.
— Śmiało, mój przyjacielu, to mnie wcale nie fatyguje.
I, mówiąc to, wziął subjekta za pas, podniósł z ziemi i przesadził na drugą stronę. Dopełnił tego z uśmiechem pełnym łagodności. Nogi zachwiały się pod subjektem, kiedy go Porthos stawiał na ziemi i biedak upadł na paki. Jednak, widząc łagodność olbrzyma, ośmielił się znowu odezwać:
— A!... panie, bądźże ostrożnym.
— Z czem, mój przyjacielu?...
— Ogień pan rozniecisz w sobie.
— Jakto, mój dobry przyjacielu?...
— Bo wszystkie te owoce rozpalają.
— Jakie?...
— Rodzynki, orzechy, migdały.
— Ha!... jeżeli migdały, orzechy i rodzynki rozpalają...
— Z pewnością, proszę pana.
— To przecie miód chłodzi.
I, wyciągając rękę ku baryłce miodu, stojącej opodal, zanurzył w niej łopatkę, używaną do czerpania.
I połknął z pół funta miodu.
— Mój przyjacielu, teraz będę cię prosił o wodę.
— Czy z kubłem?... — naiwnie spytał subjekt.