Strona:PL Aleksander Dumas-Dama kameliowa.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niem w głosie — chciałbym być twoim przyjacielem, krewnym, by przeszkodzić w złem, jakie sobie wyrządzasz.
— A, to wszystko niewarte... kłopotu, jaki sobie pan robisz — odrzekła nieco gorzko — patrz, pan, czy się kto zajmuje mną... a to dlatego, że wie, iż niema lekarstwa na to złe.
Poczem podniosła się i, biorąc świecę, postawiła ją na kominku i przejrzała się w lustrze.
— Jaka ja blada — rzekła, zapinając suknię i poprawiając palcami zburzone włosy — A!... lecz chodźmy do stołu. Cóż, idziesz pan?
Lecz ja się nie ruszyłem.
Zrozumiała widać wzruszenie moje, wywołane tą sceną, bo zbliżyła się do mnie i wyciągając rękę rzekła:
— No, chodź pan!
Wziąłem ją za rękę i, przyciskając do niej usta, mimowolnie zlałem ją łzami długo wstrzymywanemi.
— No więc, czyś pan dziecko? — rzekła, siadając przy mnie — pan płaczesz, co ci jest?
— Muszę się pani wydawać mazgajem, lecz to, co widziałem przed chwilą, sprawiło mi wielką boleść.
— Jesteś pan bardzo dobry, lecz cóż chcesz? Nie mogąc spać, muszę się trochę rozerwać. Wreszcie, czy jedna więcej, czy mniej takich dziewczyn, jak ja, cóż to znaczy? Doktorzy mi mówią, że krew, którą pluję, pochodzi z płuc, wierzę im i to jest wszystko, co mogę zrobić.
— Posłuchaj mnie, Małgorzato — rzekłem z uczu-