— Albo śmierci... nieprawdaż? a tego właśnie bałeś się dodać.
— I cóż! mój panie, raz się tylko umiéra.
— Czy sądzisz że się boję!
— Oh! pan się wcale nie boisz i to właśnie co mię gniéwa.
Tak rozmawiając doszli do upragnionéj venty.
Był to dom spustoszały, jak zwykle w Hiszpanii bywają owe schronienia, owe ucieczki opatrzności, służące podróżnym od dziennego spisku i nocnego zimna, miejsca tak wielce pożądane, a tak często nieprzebyte, jak piasczyste oazy w pustyni, gdzie trzeba by umrzéć z głodu i pragnienia nim się drugie napotka.
— Gdy Agenor i Musaron, pozostawili swoje konie w stajni, albo raczéj, jak godny germek sam się tém zajął, Agenor spostrzegł w podziemnej sali w ventie, przed roznieconym ogniskiem, mocno uśpionych mulników i dwóch pielgrzymów, którzy w miejsce rozmawiania z sobą, odwrócili się jeden od drugiego plecami.
— Ah! sądziłem że to byli towarzysze, mówił do siebie zdziwiony Agenor.
Pielgrzym z zasłoną jeszcze bardziéj ukrył się w cieniu, gdy ujrzał wchodzących dwóch nieznajomych podróżnych.
Co do pielgrzyma w przyłbicy, ten zdawał się czatować z niewypowiedzianą ciekawością, i oczekiwać
Strona:PL A Dumas Nieprawy syn de Mauleon.djvu/850
Wygląd
Ta strona została przepisana.