Strona:PL Żeromski-Elegie i inne pisma literackie i społeczne.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z najtragiczniejszego położenia umie on wyczerpnąć coś wesołego.
— Czemuż szwarcówki nie pije, jeśli się staje ludem? — nie otwierając oczu, wydzwonił nasz filozof powiatowy, pełniący jednocześnie obowiązki tegoż powiatu pieczeniarza.
— Macie galicyankę, matka? — pyta pan Jan.
— Któż ja? jaśnie panie.
Chłop, czy baba, ilekroć zaprzeczyć nie może, a twierdząco na pytanie odpowiedzieć nie chce, zada napewno takie «któż ja?» a namyśla się tymczasem nad odpowiedzią.
— No, wy.
— E, mój ta za tem nie chodzi...
— Chodzi, czy nie chodzi, dawajcie!
Otwarła babina do komory i wyniosła zieloną butelczynę... Dżentlmeni palnęli po kieliszku.
Encore une fois! — powiada filozof.
Encore une fois! — odpowiada chór.
Otucha niejaka wstąpiła w nas wszystkich.
Wchodzi tymczasem Pyzik, zdejmuje czapkę i uśmiecha się. Skromnie usiadł sobie na ławie; woda zeń płynie strumieniem.
— Jagna! — powiada do żony, — dej—no onucki.
— Aj-no, pójdź-ze! stoplołeś się, to se cierp...
— Nygus baba, — mruknął do nas poufale, a potem ściągnął buty, wodę z nich wylał, obwinął nogi zmoczonemi gałganami i zabrał się do wyjścia.
— Gdzież wy idziecie, gospodarzu? — zapytaliśmy.
— Wywlecemy a to z furmanem wózek.
— A gdzież reszta tamtych... cha... te!... gospodarzy?