Strona:PL Żeromski-Elegie i inne pisma literackie i społeczne.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chu — były jakgdyby drugą zaporą dla każdego, kto dążył piechotą.
W środkowej sali dworca wytworzyło się istne przedpiekle. Stosy kufrów, koszów, tłomoków, pudeł, węzłów — zawaliły całą przestrzeń wolną i spiętrzyły się wysoko. Na wątłe tekturowe pudełka raz wraz ciskano walizy i paki, tworząc coraz wyższe barykady dobytku, pochwyconego z domostw. Między tem rumowiem, zwalonem, jak w czasie pożaru, — przemocą utrzymywano ulice do przejścia. W tych to przesmykach ludzie biegli tu i tam, w tył i naprzód, dźwigając dzieci, wciąż napływające toboły, przedmioty, sprzęty... Wszyscy tu zagradzali sobie wąskie przejścia, spotykali się i potrącali, złorzecząc sobie nawzajem. Wszelka służba stała się conajmniej wyniosłą, bez powodu grubijańską, a w miarę uznania i potrzeby chętnie tyranizującą. Wszelka godność ustała. Nawet sam pieniądz stracił na sile. Łaskę robił człowiek, jeżeli za bylejaki trud raczył wziąć wysoką nagrodę. Przy okienkach kas biletowych tłoczyli się ludzie z wytrzeszczonemi oczyma, a przy kasie bagażowej dokonywało się skłębione igrzysko, — istne zapasy na siłę ramienia, głosu i zaklęć.
Gdy tłum po załatwieniu formalności wydostał się na peron stacyjny, dzień ledwo się rozniecał. Zdala nadciągał pociąg, — ów ostatni. Obciążony wielką ilością wagonów, sunął powoli pod zadymiony dach podjazdu. Nim można było sadowić się w nim, zniechęcone spojrzenia dostrzegały nawzajem towarzyszów doli. Kogóż to nie było w tym zespole? Ludzie z góry i z dołu, bogaci i niezamożni, mądrzy i nieuczeni zgoła,