Strona:PL Światełko. Książka dla dzieci (antologia).djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz Andrzej nie spieszył się wcale, uśmiechał się tylko i kiwał głową mrucząc:
— Biedny Edzio, biedny pies!
Co prawda Tonkred nie robił wrażenia biednego psa.
Owszem wyglądał na psa bardzo szczęśliwego. Nie miał zapadłych boków, pomarszczonej skóry, pod którą policzyć by można wystające żebra, sierci pokudłaconej i najeżonej, podkurczonego ogona, stulonych uszu, wystraszonej, pokornej, i ponurej miny, z jaką się psy nędzarze i żebraki — gdyż i pomiędzy psami wiele jest nędzarzy i żebraków — włóczą po ulicach i chowają po kątach, potrącane przez przechodniów, zewsząd wyganiane, bite kamieniami przez niegrzeczne i nielitościwe dzieci. Miał by się z pyszna ten, ktoby spróbował rzucić kamieniem na Tankreda. Rosły, silny, hardo i śmiało patrzał ludziom w oczy, zawsze gotów stanąć w obronie swego pana lub też siebie samego. Choć zły był i zajadły w potrzebie, nie napadał nigdy na słabszych: na małe pieski, których szczekaniem gardził, i na dzieci, które, wówczas nawet, gdy mu dokuczały, odpędzał burknięciem tylko. Przepadał za Edziem, z którym się wychowywał i który go karmił: nie odstępował od niego na krok, dzielił z nim zabawy, pozwalał mu robić ze sobą, co mu się podobało, nawet kiełznać się, zaprzęgać do wózka i jeździć na grzbiecie. Że zaś Tankred był piękny, miał długą, mięką sierć płową ze srebrzącymi się na piersiach kosmykami i ciemniejszym na grzbiecie pasem, uszy długie i delikatne, a oczy czarne, wypukłe i połyskujące, Edzio ze swej strony przepadał za tym psem, dzielił się z nim każdą zabawą, każdym smacznym kęskiem.
Można by też ręczyć, że Tankred głodu nie doznał nigdy.