— Mógłbym zacząć i dziś.
Mam jednak wzgląd na świeżą żałobę pani margrabiny, na jej ciężki smutek. Zatrzymam się z tem jeszcze przez dni kilka.
— Żądasz więc panie Morlot rozmowy sam na sam ze mną?
— Tak być musi, w własnym interesie pani margrabiny.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia?
— Bardzo wiele.... w sprawach nader ważnych, pani margrabino.
— Znowu mnie przestraszasz panie Morlot.
— Chciej widzieć we mnie pani margrabino, nie inspektora z policji, ale twego sługę najwierniejszego. Od dziś za tydzień, jeżeli otrzymam na to przyzwolenie, będę miał zaszczyt odwiedzić pałac de Coulange.
— Udzielę panu chętnie rozmowy w cztery oczy; tylko wprawia mnie w kłopot nie lada jedna okoliczność.
— Cóż takiego pani margrabino?
— Odjeżdżamy jutro na wieś. Sama zadecydowałam ten rychły odjazd, nie wiem więc pod jakim pozorem mogłabym go odwlec teraz o cały tydzień?
— Proszę nie zmieniać w niczem zamiaru przeniesienia się na wieś wcześniej niż co roku, pani margrabino. Od dziś za tydzień, stawię się punktualnie w zamku Coulange, zamiast tu w pałacu.
Morlot oddał jej ukłon głęboki i wyszedł. Matylda pozostała nieruchomą na środku pokoju, z wzrokiem zamglonym, z piersią ścieśnioną bólem. Nie słychać już było kroków Morlota.
— Odszedł! — szepnęła. Dodała po chwili milczenia, z drżeniem nerwowem w całem ciele! — Cóż się ze mną dzieje? Chciał mnie uspokoić, a rozdrażnił przeciwnie w stopniu najwyższym. Wzbudza we mnie ten człowiek, trwogę niewysłowioną! Przeczuwam coś okropnego, krew ścina mi się w żyłach, serce z trwogi zamiera!... Oh! lękam się!....
Westchnęła ciężko; nagle strzeliły z ócz jej błyskawice:
Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/543
Wygląd
Ta strona została przepisana.