Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To pan na naszą pewnie z węgierskiej strony?
— Nie. Ja tu w nasze góry chodziłem.
— Zły czas na góry. Zawieja, bezdroże, bieda.
— To też z wielką uciechą patrzę na drogę, co ją brat muruje... Bo z zakonnikiem mam honor?...
— Ja tu z pobliskiego klasztoru. Samem zaś tylko tyle, że człowiek z tego klasztoru.
— Sam tu brat tak się oto mocuje z tymi głazami?
— Siły we mnie dość, trzeba ją przecie na coś wydać. To się też bierzemy za bary ze skrzyżalami.
— I któż mocniejszy? — uśmiechnął się Ryszard.
— Mocniejszy? Juścić zawsze człowiek. Ale i one mają w sobie nie lada władzę.
— I dawno już brat tę drogę prowadzi?
Zakonnik uchylił się i kaszlał, jakgdyby nie dosłyszawszy pytania. Nienaski zrozumiał, iż nie należy pytać go o to. Spojrzenie w dół ukazało mu znaczną nową przestrzeń płaskiemi taflami wybrukowanej drogi, aż do zakrętu. To też nie dopytywał się więcej.
Zakonnik, dla odsunięcia tej kwestyi, począł mówić:
— Wyżej, w skałach wiatr musi być srogi.
— Bardzo.
— Przepraszam, że się przymówię niepytany. Pan z gór wraca w taki czas, a odzienie przemoczone do pasa. Czyby nie pospieszyć do wsi, żeby zaziębienie nie chwyciło?
— Już chwyciło, więc wszystko jedno. Wnet pójdę, tylko żem i ustał trochę.
— A czy też, czego Boże broń! nie z osłabienia, albo głodu?
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to i to się przyczyniło.
— Mam ci ja tutaj kromkę... — westchnął troskliwie starzec, — ale to bardzo a bardzo prostackie pożywienie.
To mówiąc, poskoczył żwawo ku sąsiedniemu drzewu i w obudwu dłoniach przyniósł coś zawiniętego w białą, zgrzebną szmatę. Była to skiba czarnego chleba i róg zeschniętego sera. Nienaski zaprzeczył ruchem głowy.
— Jakto? Mam bratu zjadać pożywienie przy takiej robocie?