Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że jakowaś ciemna zmora siedzi w nogach posłania, między stopami a ogniem.
Frisson! — jęknął, tuląc się w sobie i z odrazą patrząc na gościa.
— Tak. To ja! — odrzekł tamten. — Widzisz. Przyszedłem.
Ryszard poczuł w sobie zemdlenie wszelkiej siły, strach, dygotanie serca, duszność. Przychodzień wbił nanowo szydło lodu w obie pięty z kolei. Poleciało mroźne zimno wzdłuż lędźwi, rozgałęziło się szybkimi w ukos promykami po krzyżu, mknęło po skórze czaszki. Każdy włos na głowie drżał z trwogi.
Ryszard zapytał, dzwoniąc zębami, zwijając się w kłąb tak, że kolana dosięgały nosa, — wśród drętwienia członków:
— Czego chcesz?
— Przyszedłem do ciebie. Chcę ci poświecić latarką.
— Widzę!
— Świeci się w kościach twej czaszki. Prawda? Widno?
— Błyska się.
— Jak po błyskawicy w ciemną noc, widać, co gdzie jest. Prawda?
— Już ciemno.
— Szkoda, że prędko gaśnie! Lecz cóż począć? Tak zawsze — im większe światło, tem krótsze.
— Kto ty jesteś?
— Sam mię nazwałeś. To ja, Wielki Dreszcz, nauczyciel prędkiego i dokładnego spojrzenia.
— Puść mię!
— Gdy odejdę, osieroci cię jedyny przyjaciel, nieomylny tłómacz. Co jest złem jedynie, co pod różnymi pozorami w złe się obraca, znowu będziesz poczytywał za to, czem nie jest. Znowu będziesz wierzył w święte swe głupstwa.
— Opuść mię!
— Tyleś śmiesznie przecierpiał! Szkoda cię. Zadużo śmiechu spłodziłeś. Zadużo było śmiechu za twemi plecami, gdyś się odwrócił.