Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bym chętnie zjadł kawałek mięsa... — mówił młokos żywo i wesoło.— Więc wszyscy trzej decydujemy się?
— Owszem. Chętniebym się odżywił po tych jałowych rozprawach i czczych frazesach... — uśmiechnął się Żłowski.
— W takim razie wysiądźmy bliżej, na bulwarze i zajdźmy do Chartier. Znam tam pracujących. Pomimo, że to już tak późno i dawno po obiedzie, dadzą nam dobre porcye.
— A, znakomicie! Skorzystamy z protekcyi... — zauważył Żłowski z ironią, nieuniknioną w każdem słowie, które wygłaszał.
— Z protekcyi? Nie! Dopomożemy do spełnienia aktu sabotażu.
— Zjadając trzy kotlety?
— Zjadając trzy zdrowe, duże, dobrze przyrządzone kotlety. Zaraz wam to udowodnię!
— Nazwa warta czynu, czyn nazwy. Ale wierzę na słowo. — Nadjeżdżający pociąg przerwał odpowiedź. Wszyscy trzej szybko wsiedli do tegosamego przedziału i zajęli miejsca. Pokonywując świszczący zgrzyt wagonów, gdy z platformy wtłaczały się w swój tunel, młody człowiek nachylił się do Nienaskiego i mówił:
— Nie wiecie nawet, obywatelu, kto ja jestem... Nazywam się Błaszczykiewicz. Dobre nazwisko jak na Paryż i dla francuzów — che?
— To prawda!
— Musiałem z całego nazwiska zatrzymać tylko cztery pierwsze litery — co robić? Nazywam się tutaj Blas.
— Jesteście emigrantem?
— Gdzież tam! Ojciec był tu już za robotą. Jeszcze z tych starych emigrusów, co to z Kunickim, z Waryńskim. Zawsze nam, dzieciom o tych rzeczach perorował. Ba, już nie żyje.
— Ach, tak?
— Zmarło mu się tutaj. Warsztat zostawił, — bo szewc był z fachu, — jednemu tutaj towarzyszowi, ten nas najtężej oszwabił, jak można, — no i tak, Paryż nas już wykarmił.
— Już Paryż?