Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dnę z chorób ubóstwa, grasującą po ubogich mieszkaniach. We dwa lata potem i sama wdowa osierociła jedynaka. Na szczęście dawał sobie już wtedy radę. Był w siódmej klasie gimnazyalnej.
Pozostawiony najzupełniej samemu sobie, spotkał się z olbrzymiemi, nieogarnionemi zjawiskami, — z życiem i światem. Obadwa te fenomeny witał tryumfującem wejrzeniem młodzieńczych oczu. Nie obawiał się ich wcale, gdyż miał w sobie głęboką niewiadomość o sile walki, a nadto, coś rozleglejszego, niż świat i bardziej wezbranego od potęgi, niż samo życie. Utrzymywał się z korepetycyi, a każda lekcya to było księstwo nowe, pełne nie tyle tajemnic, ile najweselszych i coraz nowszych »kawałów«. Zaledwie obejrzało się jeden, aliści nasuwał się drugi, jeszcze bardziej interesujący i stokroć ciekawszy. Każdy taki człon świata i zakres życia była to miara mniej lub więcej pełna facecyi, kpiarstw, albo ślepego wesela, ukrytego pod nudnymi smutkami. Ta miazga świata była w magiczny sposób zrośnięta z wewnętrzną wesołością duszy. Na świecie i w życiu było coś jednolitego z wnętrzem duchowem i tylko przypadek tę jednogatunkową materyę sztucznie rozdzielił. Dość było spojrzeć, wbić się w głąb rzeczy myślami, roześmiać się na cały głos, żeby tam kędyś odezwało się to własne, rodzone, dzwonne, miłe, swoje echo. Gdy Ryś Nienaski z jednego krańca Warszawy na wyślizganych podeszwach, niby na nartach, gnał w drugi koniec, jak drwili przyjaciele, z potęgą sześćdziesięciu Nienaskich parowych, — jakże to czarownie uśmiechały się doń kwitnące czereśnie, gdy je w przelocie mijał, — przechylone na parkany Powiśla! Ubogie i czcze pisarskie słowo nie jest w stanie wyrazić tego uśmiechu. A jakaż ludzka sztuka zdoła przypomnieć owoczesną, dla tegoż pana Rysia istniejącą, barwę nieba nad błękitem odległych lasów, — kolor zakrętu Wisły?... Wiosenne noce były wówczas pachnące. Światło księżyca, przesłonięte głuchymi obłokami, odbierało sen, ciągnęło z domu pomiędzy drzewa. Wilgoć deszczu rzeźwiła przygasłą siłę mocniej, niż pokarm. Świst wiatru był głosem, milszym niż muzyka, dla stęsknionego słuchu. Na tęgim mrozie było ciepło od chyżego chodu, gdyż po to był przyjaciel, siarczysty mróz, żeby pobudzać do biegu. Zapach kwiatów posiadał moc tworzenia z niczego ma-