Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mała psina przybiegła do mnie, zaskomliła radośnie i jednym susem wyprzedziła mnie o kilkanaście kroków, kładąc się pieszczotliwie u nóg swojego pana.
Ów „pan” siedział obok jezdnej drogi na wilgotnym trawniku i patrzył uparcie pod nogi.
Za zbliżeniem dojrzałem niewielkie źródło, które przykuwało jego oczy. Podniósł je na mnie, skorom stanął przed nim — i ujrzałem dwie maleńkie ziolonawe iskierki w zaszuszonej twarzy, umieszczone w zagłębiach pod bronzowem, świecącem czołem.
— Z daleka? — spytał.
— Z wichrów...
— Siądźcie.
Zapraszał mnie uprzejmie, jak w swoim domu, wskazując ręką zielony trawnik. Spocząłem bez wahania. Psina podsunęła się ku mnie z ucieszonem skomleniem.
— Pies, wicie, przeźry człeka odrazu — mówił wpijając we mnie przenikliwe oczka. — Dobremu rad, złego prześladuje. U ludzi nie tak.
— Nie wierzą se?
— A nie wierzą...
— Gdzieżeście się zabrali? — spytałem.
Namyślał się, co ma odpowiedzieć.
— O dyć, nika — mruknął po chwili. — tak se ta posiedzę, pomedytuję... Robić nima co...
— Z czegóż żyjecie?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Z tego, co świat nagodzi... — szepnął. — Dy dźwierzyna żyje po lasach, a wyżyje... Nie trapię się, bo niman o co.
— Gruntu nie macie?
— Co mi po nim. Telo z nim, co i bez niego...
— I jakże to?...
— A nijak!