Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
V.


Słońce spadło nad Babią Górę i toczyło się wielkiem kołem ponad zimne doliny zachodu, kiedy wyszedłem na pierwszą polanę stromego zbocza Gorców.
Siadłem na trawie, przebiegając jednem spojrzeniem kilkunasto-milową przestrzeń. Wschód i południe zastąpiły mi góry, okrwawione zorzą zachodu, niby olbrzymie, rdzawe ogniwa, rozpalone w ogniu i powiązane w jeden łańcuch. Zato na zachód leci wzrok niepowstrzymany, opierając się aż o Beskid zachodni.
W kotlinach szarzeją wsie, bielą się kościoły, i Raba wije się kręto dolinami, wydzierając się na szerszą przestrzeń ku północy, za którą lecąc, dochodzi wzrok myślą do Wisły i podwawelskiego grodziska.
Tak niedawno, jak je opuściłem... a już tak dawno!
Siedziałem na polance, błądząc spojrzeniem po niezmierzonej mozaice zbóż, gdzie płaty zielone niedojrzałego owsa najdłużej zatrzymują oko.
Nagły szelest i trzask gajęzi w przylasku podemną wyrwały mię z zadumy. Z ciemnego gąszcza wyszły naprzód cisawe woły, a za nimi wysunął się osendziały chłop.