Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Taka u was bieda?
— Bieda, biedka nasza kochana! — zaśmiał się smutno. — Idę ta ku kościołu. Mają pono dawać kukurzycę za darmo, to się może i mnie co dostanie.
Uśmiechał się wciąż. Spoglądałem nań, pełen przykrego zdziwienia.
— Mają dawać biednym, słyszałem, a wy macie grunt.
— Ho! panie! grunt!... Dyć mam te parę morgów, jako i każdy we wsi. Ale niech pan idzie po wsi i pyta, czy jest by jeden, coby powiedział: Mam co jutro do gęby włożyć...
Stanąłem przerażony, jakby nad urwiskiem.
— Tak, tak, panie, tak — śmiał się gorzko — nima-s takiego, nima... Z roku na rok grunta upadają... Nie dziwota! Widzi pan, jaki to owiesek? — pokazał ręką. — Kłują się ta zielone ździebełka z glinowarki, ale co na tem bedzie? Jedno ziarko. A i to w polu myszy zjedzą, albo i dzikie świnie. Nima-s co zbierać, nima...
Szliśmy chwilę w milczeniu.
— To widzi pan — począł — dziad we wsi bogatszy od gazdy, bo idzie od chałupy do chałupy i dadzą mu; jak nie tu, to tu... A gazda nie pójdzie, nie wyciągnie ręki, bo go wstyd... Ale...
— Djabli-ć po hunorze, jak pustki w kumorze — szepnął sobie, idąc za mną ścieżyną.
— Straszne! — odganiałem natrętne myśli.
— Co straszne! — podchwycił z cierpkim uśmiechem. — Bedzie jeszcze gorzy... Nadzieja boska... Bedzie! Kto na to poradzi?
A potem, jakby dla uspokojenia myśli, dodał:
— Nie za nas świat nastał, nie za nas się skończy...