Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mać ślebodnie przy czasie, toby ochotnem sercem uczynili. Tymczasem czynią, co w ich mocy. Żeby se chłop nie potrzebował łamać głowy, kogo wybrać do sejmu, to mu przysyłają gotowego posła, kosztów przesyłki nie ściągając, jako że to „rzecz urzędowa”. I chłop ma spokój.
Niedawno zdarzyło mi się mówić z podletnim człekiem, który chodził po wsi wybierać na mszę na uproszenie pogody i słonka.
— Wszystko — powiada — byłoby dobrze, żeby w niebie inaczej gazdowali. Ale to tak: rozbłyśnie, drugi raz się zamgli i znowu leje. Nijakiego porządku nad światem. Każdy święty o swoim kraju myśli, a nami się żaden nie zaopiekuje szczerze.
— Zato na ziemi mamy opiekunów...
— Dyć chwała Bogu jest ich dość, nima co narzekać. Jak i z tymi wyborami. Przyszli, wybrali, ani człek nie wiedział o tem...
— Jakże to? — pytam się — przecie jesteście radnym...
— No dyć-ech jest... I nie jeden. Jest ich ta niemało. Ale nikt nie uwiadomił znikąd.
— I jakże wypadło?
— Ha no przyjechał konwisarz z dziandarem i oba z wójtem wybrali pisarza.
— To sprawiedliwie... myślicie?
— Ja nijak nie myślę.
— Prawda, są insi, niech se głowy łamią.
— A jakże... Telo wam ino powiem: że nie wiem, kto kiedyś wygra...
Spojrzał na mnie przebiegle oczyma chytremi i, chcąc zaraz osłonić myśl niedokończoną, począł:
— To prawda, że my nie do tego. Człek w ziemi zagrzebany, jak ten kret, po uszy. Boga prosi, żeby mu dał zebrać plon mizerny z pola. A co więcy