Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A potem i tak uwazuję — ciągnął Cyrek — jak sie wszyscy modlą, jak sie modli cała wieś, to honor Panu Bogu większy, niżeli odemnie... Tak, tak.
Zadumał się, wsparty na ręce, i zwolna posępniał, a kumotrowie raczyli się rzetelnie jego winem.
— Do nieba sie nie napiera... no powiedzcie! Co to za...
— Bo i zresztą — mruknął Cyrek — nigdybych sie nie dokołatał... darmo! — podniósł głowę. — To tak naprzykład: Ja wnoszę do starosty suplikacyę i wójt wnosi... To wójta pierwi przyjmą, posadzą na stołku, a ja muszę stać w sieni, burzyć sie i czekać.
— Sprawiedliwie! — kichnął wójt.
— Na zdrowie! — odpowiedzieli.
— Toż to — kończył Cyrek — prędzej wy uprosicie u Pana Jezusa pogodę, niżeli ja mizerny człek...
— Sumiennie gada! — rzekło paru.
— A jak wam bedzie słoneczko świeciło, to przecie na mój grunt nie poleje...
— Dyć każ-by!
— I ja sie wtedy, wicie, będę w polu uwijał.
Nic nie umieli odpowiedzieć.
Wszystkim przypadały do serca rozumne słowa.
— To ci łeb! — mówili między sobą.
— Haraku! — krzyknął pisarz i spojrzał dumnie na obecnych. — W mig pojawiła się flaszka.
— O, tu mnie już nie upytacie — szepnął Cyrek i powstał.
— Każ uciekacie?
— Muszę!
— Kanyż wam tak pilno?
— Czas nie stoi, ba idzie... Zawdy go trza gonić, aby nie uciekł...
— Dyć mądrze gadacie, bo mądrze, ale... napijcie się z nami!